Dzień za ladą barową nie mija w zawrotnym tempie. Brak
klientów sprawia, że człowiek obserwuje wszystko dokoła, a minuty dłużą się w nieskończoność.
Tak było i ze mną. Po wyjściu Jaspera dosięgnęła mnie monotonia. Co chwilę
chwytałam za szmatę i wycierałam blat, czasami poprzestawiałam kilka butelek i
wycierałam kieliszki. Nic ciekawego, odkrywczego ani zapierającego dech w
piersiach. Ale taka już była ta praca i nic nie dało się z tym zrobić. Kelnerzy
chociaż wchodzą w jakieś interakcje z klientami, a tu, w nieco zaciemnionym
miejscu na skraju sali jest się zdanym na siebie. To niby tylko kilka godzin w
zastępstwie, ale sprawiły one, że zatęskniłam za normalną zmianą. W
międzyczasie przewinęło się kilku chętnych na coś mocniejszego, nie mogę
zaprzeczyć. Jeden z nich to pan w garniturze, który golnął sobie zapewne po
cięższym dniu w robocie. Drugi to studenciak prawdopodobnie odpoczywający przed
egzaminami. Kilku innych przyszło utopić smutki w alkoholu, reszta po prostu
miała na niego chwilową ochotę. Około godziny szesnastej powinnam skończyć
zmianę. Nie wiem, czy ktoś miał przyjść po mnie. Szczerze średnio mnie to
interesowało. Nic nie robienie też potrafi zmęczyć, a raczej nuda, która przy
nim doskwiera. Jedyne o czym teraz myślałam to gorąca kąpiel, pizza i jakiś
dobry film. Pogasiłam światła w gablotach z butelkami, pochowałam wystawione
kieliszki do szafek i wyszłam przez drzwiczki otwierające się w dwie strony.
Skierowałam się na zaplecze, aby pogawędzić jeszcze ze współpracownikami. Może
odrobina towarzystwa mi pomoże. Zastałam ich siedzących i palących papierosy. A
jakżeby mogło być inaczej.
- Hej, Sam, już porobiona?- odparł w moim kierunki Alan,
jeden z kelnerów, gdy mnie ujrzał.
- Dzięki Bogu- odpowiedziałam i przysiadłam się do nich.
- Mordor potrafi wyssać z człowieka ostatnie chęci do życia,
huh?- spytał drugi. Mordorem określaliśmy ów bar, gdzie byliśmy skazani sami na
siebie
- Dobrze o tym wiesz, sam siedziałeś tam półtorej roku.
Podziwiam, podziwiam- uśmiechnęłam się.
Dosyć dobrze nam się rozmawiało. Nim się zorientowałam
minęła osiemnasta. Zasiedziałam się, nie ma co. A nie uśmiecha mi się wracać
samej w wieczornych porach, szczególnie po okolicach, w których mieszkam.
Określenie, że nie jest najbezpieczniej jest delikatnie mówiąc eufemistycznie.
Przynajmniej latarnie dodają trochę otuchy człowiekowi.
- Spadam, bawcie się dobrze- rzekłam na odchodne i udałam
się do szatni po skórzaną kurtkę.
Założyłam ją na siebie i gotowa byłam do wyjścia, gdy wśród
wieczornej klienteli przy stolikach zauważyłam znajomą mi twarz. Mężczyzna o
niesamowicie niebieskich oczach właśnie wkładał banknot do książeczki z
rachunkiem. Zamiast do drzwi udałam się więc w jego kierunku.
- Mam nadzieję, że tym
razem wszystko zagrało.- odparłam- Nie
tylko lenie tu pracują.
- Tak, tym razem nie było żadnych problemów.- powiedział z
uśmiechem na twarzy.
- Wystarczy parę razy krzyknąć i wszyscy chodzą jak w
zegarku.
- O proszę, czyli lubisz afery- odrzekł zakładając rękę na
rękę
- Raczej porządek, ktoś musi.
- Racja. Widzę, że ty też już kończysz. Chyba, że macie
takie kozackie ubrania pracownicze.
- Może kiedyś- powiedziałam puszczając oczko- Tak ,właśnie
się zbierałam, najwyższa pora, kiedyś trzeba odpoczywać.
- W takim razie- zaczął mówić spoglądając na zegarek- mnie
czas nie goni. Może cię odprowadzę?- spytał uprzejmie
- Jeśli tylko masz ochotę, nie mieszkam daleko, możemy się
przejść- odpowiedziałam z uśmiechem na twarzy. Na pewno będzie to
przyjemniejsze i bardziej komfortowe niż wracanie samej.
Mężczyzna zarzucił na siebie kurtkę i skierowaliśmy się do
wyjścia. Uprzejmie otworzył drzwi i puścił mnie przodem. A myślałam, że
gentlemeni już dawno wymarli.
Jasper?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz